|
Luty 1945 - wspomnienia Józefa Bajgerta | | |
wstęp | część pierwsza | część druga | część trzecia | część czwarta
Część pierwsza
Mróz skuł ziemię w twardą bryłę, lodem zestalił jeziora, śnieg zawiał pola, drogi i rowy. Skrzypi wóz poruszający się zamarzniętą drogą, koła rżną koleiny w białym puchu. Trzaskają kopyta o twarde i śliskie podłoże, ześlizgują się niepodkute końskie nogi. Biała linia drogi pnie się na widniejące w oddali wzniesienia. Obok drogi zawiane śniegiem rowy, ledwie pozwalają odróżnić je od płaszczyzny otoczenia. Obok czernieje wrak spalonego samochodu, żelazne żerdzie wystają z boku szkieletu, obok odrzucona wybuchem klapa silnika. Obok na jezdni, ze zwału śniegu, wystają wzniesione ręce, białe i sztywne jak kamień. Na wozie, na desce położonej w poprzek skrzyni siedzi dwoje ludzi, żołnierz i cywil, obaj z karabinami. Czasami strzelają dla rozrywki do izolatorów linii telefonicznej, przebiegającej na słupach wzdłuż drogi.
Wóz przystaje, odsuńmy te zwłoki - myślą, nie łammy rąk kołami, przecież nieżywy, ale to człowiek. Schodzą z wozu, konie pochrapują i niespokojnie drepczą, a potem drętwieją w odpoczynku ze spuszczonymi łbami. Ludzie chwytają za zimne, twarde ręce i ciągną, rwą, odrywają od podłoża, na spodzie pozostaje ciemny ślad po zwłokach.
Wiatr zdmuchnął śnieg z martwej postaci. Dziecięca twarz, lekko przymknięte, zasnute bielmem oczy spoglądają na śmiałków zakłócających śmierć. Sztywna, zdziwiona i zbolała twarz z ledwo widocznym wąsikiem, przechyla się na mrozie. To młody żołnierz z podniesionymi rękami, on nie chciał zabijać, tu, zanim żyć, podnosił ręce. Ciało jego stało się martwą materią, mózg zastygł, elektrony tworzące prądy życia zamarły. Fale magnetyczne myśli ulotniły się, może utknęły w drzewie, lub szkielecie samochodu, może błądzą wokół postaci i stopniowo giną, a może dotarły do mózgów jadących wozem ludzi. Pomagając sobie rękami zepchnęli kloc martwego ciała na pobocze. Poleży tu zanim przyjdą grupy porządkowe i zawiozą w las, do wspólnej mogiły. Leży w zaspie człowiek, śnieg jest miękki lecz zimny, za to człowiek zimny i twardy jak kamień, zamarznięty posąg z żywej, pięknej, ludzkiej postaci. Na wiosnę zgnije, rozleci się w pył. Żołnierz polski, niemiecki, radziecki, angielski, gdzie te granice, gdzie dom, dla niego wszystko jest tu, w tym rowie.
Obok leży skorupa pistoletu maszynowego, oksydowana, czarno błyszcząca, jak nowa. Może ożyć, tylko zarepetować i pociągnąć za spust. Ile małych śmiercionośnych bryłek wyskoczyło z tej lufy, ilu ludziom przyniosły śmierć? Jaka emocja ogarnia człowieka, gdy widzi drugiego jako wroga - człowieka, którego nie zna, nie doznał od niego zła, a przecież pociąga za spust i pędzi gruda stali, uderza i zabija. Taki jest rozkaz, taka jest obrona własnego życia, bo jeśli ten drugi tu jest, również niesie śmierć, śmierć na rozkaz, czy śmierć z powołania.
Jak się człowiek przyzwyczai to strzela do ludzi jak do zajęcy, oni wyskakują, a on pyk i pyk, a tamten fajt i kopie ziemię w śmiertelnych drgawkach. Cieszy się strzelec zadowolony - alem ich nakatrupił -jest spokojny, aż tu nagle jak nie grzmotnie go coś w łeb - i sam zostaje martwym łachmanem, bo kolega przeciwnika mu się zrewanżował. Zwierzę szuka nowego miejsca dla siebie na pustyni, gdy widzi że jest zajęte. Człowiek ma tak olbrzymią siłę mózgu, lecz ciągle zabija innych, zakuwa w kajdany i rechocze ze szczęścia gdy wydaje mu się że jest silniejszy od innych. To jego Bóg jest silniejszym od innych istot, przeznaczonym do panowania kosztem innych, zmuszania do bezmyślnego służenia sobie.
Wszyscy byli niepewni jutra, Polakom spadł niewolniczy kamień z serca, niepewność pozostała. Psychicznie zrobiło się nieco lżej i spokojniej, poczuli pewność siebie, wierzyli że wkrótce życie ułoży się dobrze. Już nie musieli czuć się zniewolonymi ludźmi gorszej rasy. Bali się jednak, mając na względzie historię, żołnierzy radzieckich - dużo było dowodów na to, że były to stosunki zwycięzców do zwyciężonych. Niektórzy byli nastawieni przyjacielsko, inni antypatyczni i ordynarni, zdeprawowani przez wojnę i własne udręki. Wywiezionych dręczyły myśli o bliskich i znajomych pozostawionych w kraju.
Na ukończeniu były przygotowania do drogi powrotnej. Rankiem wyprowadzono konie i zaprzężono do sanek. Dzień był pogodny i mroźny, konie parskały radośnie i raźnie ciągnęły zaprzęg. Bez przeszkód dotarli do Mikołajek, most na jeziorze był zerwany, wody pokryte grubym lodem i cienka warstwa śniegu. Przechodząc ostrożnie przez jezioro cały czas sprawdzali grubość
pokrywy lodowej, na tym odcinku przepływały silne prądy wodne i przesmyk zamarzał tylko w największe mrozy.
Kiedyś Adam widział jak tonęły tam dzieci, nieostrożnie jeżdżąc na łyżwach. Na szlaku spotykano wiele zniszczonych pojazdów częściowo wmarzniętych w twardą pokrywę lodową, potopione konie stały w uprzęży w wodzie.
Zachowując maksymalną ostrożność, szczęśliwie przeprawiono się na drugi brzeg. Od Mikołajek skierowano się w kierunku granicy polskiej, drogą przez Puszczę Piska.
Wojska tamtędy nie przechodziły, droga mogła być, a w niektórych miejscach na pewno była zaminowana. Trzeba było jednak ryzykować, za granicą, u swoich, będzie lepiej.
Nie mając przez pięć lat kontaktu z domem, ludzie idealizowali miejsca swojego przedwojennego pobytu. Wielu z nich nie miało do czego wracać, pozostawione dobra uległy zniszczeniu, były rozkradzione lub zniszczone. Ludzie się zmienili i zestarzeli lub zginęli. Wielu ludzi bardzo się zmieniło, działało wiele partii politycznych, często się zwalczających, również zbrojnie.
Tymczasem nasi wędrowcy jechali bez przygód leśną drogą. Na rozwidleniu szlaków postanowili skręcić do Piszu. Po chwili napotkali luźne watahy żołnierzy radzieckich, rozpoczęła się gehenna ciągłych rewizji, przeglądania i rekwirowania wiezionych zasobów. Grożono bronią, przystawiano ją do brzucha, co jakiś czas padał strzał i ktoś ginął.
|
|