|
Byłem w jednostce karnej - Dariusz Morsztyn | | |
część pierwsza | część druga | część trzecia | część czwarta
Część druga
Od samego początku postanowiłem być najgorszym żołnierzem, wręcz ofermą oddziału. Był to mój sposób, aby się raczej bawić niż stresować. Miałem 24 lata, a więc okres paniki życiowej za sobą, spore już doświadczenie życiowe, przygotowanie w harcerstwie na wysokim poziomie - musztra w przysłowiowym paluszku. Byłem bardzo sprawny. Już wtedy biegałem długie dystanse, potrafiłem zrobić na drążku 50 wymyków, wyrywałem ciężarek 17,5-kilowy na minutę 55 razy. Właściwie trudno mnie było z czegoś zagiąć, a ja mogłem sobie pozwolić na "szwejkowskie numery". Opanowałem zwrot w miejscu robiony tak, aby hełm na głowie pozostał nieporuszony - wiadomo, że hełm dobiera się pod kątem wielkości pośladków, aby móc na warcie spać, siedząc na nim. Wybierałem największe moro, by wyglądać w nim odpowiednio źle, no i oczywiście spałem gdzie się tylko da. W wojsku wyspałem tyle godzin, że jeszcze na 10 lat później mi wystarczyło. Raz zasnąłem nawet, leżąc nieświadomie na rakiecie. Raz spałem zimą, owinięty w plandekę, jedyną jaka znalazłem. Okazało się potem, że była od kibla... Różnie bywało, ale trzeba było sobie jakoś radzić.
Im dłużej byłem w "armii" tym bardziej dobijała mnie jej nonsensowność. Wszystkie opowiadane kiedyś kawały o wojsku, to chyba prawda! Bezsensy i tamtejsza beznadzieja przechodziły wszelkie wyobrażenie. Niektóre z nich do dziś opowiadam. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że w tej instytucji coś się zmieniło, bo jeśli nie, to nie warta jest nawet złotówki. Poziom wyszkolenia w wojsku oceniałem na poziomie dobrej drużyny zuchowej. Absolutnie, nie drużyny harcerskiej.
Jak dziś przypominam sobie np. zajęcia z OPL-otu (obrony przeciwlotniczej), to jeszcze obecnie chce mi się płakać ze śmiechu. Osobiście byłem świadkiem jak "nurkujący" samolot fizycznie zderzył się z pojedynczym żołnierzem...
Kiedyś nie wytrzymałem, na zajęciach z okopywania. Polegały one na zdobyciu nieprzyjaciela strzelającego do nas z jakiegoś okopu. Te beznadziejne zajęcia - my leżeliśmy w jednym miejscu, a inni do nas strzelali - obserwowała grupa oficerów, oczywiście, zupełnie tym nie zainteresowana. Obiegłem dookoła wroga i sam osobiście go zdobyłem. Ale zamiast nagrody rugano mnie przez pół dnia, na wszystkich możliwych poziomach...
Do perfekcji opanowałem wychodzenie (uciekanie) z jednostki. Gdy jako młody żołnierz nie mogłem oficjalnie opuszczać koszar, wstąpiłem do grupy lekkoatletycznej. Codziennie rano wybiegałem przez bramę poligonową na plażę w Wierzbinach i tam oddawałem się moim morsowym kąpielom. Biegałem także, w ramach treningu oczywiście, do Orzysza na randkę.
Ciągle wystawiałem sobie prośby o zwolnienie - dzięki czemu mogłem prowadzić wszystkie zajęcia harcerskie, zimowiska, obozy letnie.
Mógłbym jeszcze długo opowiadać o tych sielskich czasach, ale pobyt w wojsku miał też tragiczne dla mnie etapy.
Pierwszy to specjalność wojskowa - zostałem rachmistrzem rakiet operacyjnych, czyli takich, które mogą przenosić ładunki nuklearne. Jednak, byłem tak kiepskim w tym fachu - na jakichś pokazowych ćwiczeniach na poligonie w ogóle się nie sprawdziłem- że spać mogłem spokojnie.
W wojsku zobaczyłem też tą nieoficjalną stronę naszej armii - totalne złodziejstwo, pijaństwo i marnotrawstwo. Widziałem kradzieże węgla przy rampie kolejowej, wynoszenie wszelakiego dobra z jednostki, kombinacje kwatermistrzów. Wtedy mówiło się, że pewien cywilny pracownik jest aż tak dobry, że potrafi 20 świń z wojskowej hodowli "na lewo" sprzedać.
Było to o tyle przykre doświadczenie, że stali za tym mieszkańcy mojego miasta.
Druga rzecz, to marnotrawstwo. Olbrzymie. Co zrobić jak po służbie została niewykorzystana pełna, nie napoczęta 30-litrowa bańka śmietany? Oczywiście wylewa się ją do kratki ściekowej. Takich sytuacji widziałem mnóstwo. Parokrotnie próbowałem coś ocalić - kilka siatek maskujących, albo materacy, które miały być spalone. Część z nich jeszcze teraz służy innym. Skala takich zjawisk zastanawia i denerwuje, tym bardziej, że to przecież nasze, wspólne dobro.
W wojsku poza moimi demonstracyjnymi zachowaniami, za które udzielono mi kilka lekkich kar, nic przykrego mnie nie spotkało. Na pewno dojrzały wiek i doświadczenie bardzo mi w tym pomogło. Znajomości nie wykorzystywałem, nie widziałem takiej potrzeby. Domyślam się, że niektórzy znajomi oficerowie, raczej świadomie nie przeszkadzali w ciągłości mojej pracy społecznej. W ten sposób bardzo pomogli przetrwać mojej drużynie. Na siłę przepchnęli mnie przez egzaminy końcowe szkółki kapralskiej, abym mógł dalej zostać w Orzyszu.
Byli wśród nich i tacy - myślę, że wynikało to z szacunku do mnie - którzy koniecznie chcieli zrobić mi dobrze, ale na swój sposób. Miałem takiego dowódcę baterii - kapitana W. Strasznie porządny to był facet - można powiedzieć "rasowy wojskowy" - wyróżniał się pozytywnie wśród innych. Ale był nerwusem i narwańcem. Ubzdurał sobie, że powinienem zostać w jednostce szefem ZSMP (związek socjalistycznej młodzieży polskiej - specjalnie piszę to małymi literami, bo parszywa to dla mnie organizacja!). Tak, tak, takie były jeszcze czasy, wszak, to były pierwsze lata zmian i tzw. humanizacji wojska. Człowiek chciał dobrze - wiedziałem to. Ale on tego nie rozumiał. Dla mnie, który sympatyzował z "Wolność i Pokój" i "Pomarańczową Alternatywą" taka organizacja, to obciach. Nigdy w życiu bym nie mógł spojrzeć w lustro. Mój opór stał się problemem. Zostałem wzywany wieczorami do W., który zmuszał mnie do wstąpienia do tej komunistycznej komórki. Normalnie, straszył mnie sankcjami. Pamiętam sytuację, kiedy wieczorem w jego kancelarii postawił mnie na baczność i tłukąc mnie pięściami w klatkę piersiową - był nie do końca trzeźwy- po raz kolejny chciał zrobić mi ten dobry uczynek. Nie miałem mu w sumie nigdy tego za złe, bo wiedziałem, że chciał dobrze. Obiecał mi, że będę miał dobrze na tej funkcji...W końcu jednak pojął, że komucha ze mnie nie zrobi.
Sądziłem, że wytrzymam to wszystko do końca i zaliczę swoją służbę (wtedy trwała jeszcze 2 lata) - myliłem się.
Pękłem podczas przypadkowego słuchania przemówienia ówczesnego ministra MON (Ministerstwo Obrony Narodowej) - niejakiego Siwickiego. Jak usłyszałem stek bzdur o naszej, polskiej armii i skonfrontowałem to z codziennością - po prostu "trafił mnie przysłowiowy szlak". Po praktycznym przerabianiu w kółko "malowania trawy na zielono", przed kolejną delegacją generalską w Orzyszu - bywali i bywają w Orzyszu często, wszak mamy tu niezłe ośrodki w których można się ukryć, a i na polowanko można pojechać - słuchanie tego jaką to genialną mamy armię nie było na moje siły. Akcja potoczyła się szybko. cdn.
starszy kapral Dariusz Morsztyn
|
|