|
Wspomnienia z dzieciństwa - Jürgen Peylo | | |
wstęp | Mazury | mój dziadek | babcia Friederike | wspomnienia o ojcu | Arys
Arys
Arys w mojej pamięci to przede wszystkim duży dom przy Bronsartstraße 33 (Wojska Polskiego), obszerne mieszkanie z pokojem dziecięcym, ogród z truskawkami i warzywami, i studio fotograficzne. Pamiętam także duży dziedziniec z bramą wjazdową, w głębi garaż i stajnie, i oczywiście firma. Pamiętam klientów w sklepie, po prawej stronie była duża lada w dziale żywności, a naprzeciwko artykuły drogeryjne. Na drugim planie, nieco tajemniczy, dział narzędziowy.
Mój ojciec, Richard Peylo nie był zdolny do służby w Wermachcie z powodu niewydolności serca. Dla wszystkich było dużym zaskoczeniem, kiedy zamknął interes i podjął służbę w urzędzie celnym. Niemniej jednak, pomimo jego nieobecności, było dużo życia w naszym domu. W dużym mieszkaniu nad sklepem, w ciągu kilku lat, przybyło czterech nas, chłopaków. Była pokojówka i dziewczyna do pomocy matce.
Oczywiście nie obyło się bez różnych emocji. Pewnego dnia woziłem brata Erharda na dziedzińcu małym wozikiem. On siedział z przodu i trzymał się za dyszel. Ja stałem z tyłu jedną nogą na wózku, a drugą nogą odpychając się od ziemi popychałem wózek. Z jakiegoś powodu wózek nagle zaczął odsuwać się. Moje nogi nienaturalnie rozjechały się, a ja upadłem na ziemię. Na mój płacz przybyła pomoc - moja prawa noga została wybita z biodra. Powinni zawieźć mnie do szpitala... Na szczęście przekazano mnie w ręce pani Augniwek - znanej z umiejętności pomagania ludziom z Arys, w takich sytuacjach. Pomogła także mi, nastawiając moją nogę. Po jakimś czasie znów mogłem skakać.
Wiem, nie sprawdzałem się jako opiekunka do dzieci dla moich mniejszych braci. Raz, gdy chciałem przepchnąć wiklinowy wózek z Manfredem, z pokoju dziennego do sypialni, pojazd zaklinował się w drzwiach, a brat wylądował na ziemi.
Innym razem wybrałem się z Dietrichem w wózku na krótki spacer ulicą. Zatrzymaliśmy się obok sąsiedniego domu, w którym znajdował się sklep obuwniczy. Postanowiłem wypróbować moje zaawansowanie w czytaniu na podstawie wywieszonej tam reklamy obuwia. Zapamiętałem do dzisiaj, co udało mi się odczytać. Brzmiało to chyba jakoś tak: "Żaden gwóźdź ci stopy nie zrani w bucie ze sklepu firmy Hanin".
W związku z opieką nad Dietrichem miałem też inną przygodę. Akurat stawiał pierwsze kroki, kiedy wyjechałem z nim w wózku na dwór. Wystarczyła chwila mojej nieuwagi, abym stwierdził, że wózek jest pusty, a Dietricha nie ma. Przeżyłem straszny szok i wielka była moja ulga, kiedy odnalazłem brata w domu. Naturalnie nikomu nie chwaliłem się o moim zlekceważeniu obowiązków.
Nie pamiętam, kiedy nauczyłem się czytać. To musiało być bardzo wcześnie. Pamiętam siebie siedzącego przy regale w salonie. Na dolnej półce były książki z obrazkami, a wśród nich moją pierwsza książka - historia o piracie Klausie Störtebecker.
Siedziałem, czytałem i przeżywałem przygody tego szlachetnego pirata. To było straszne, gdy hamburski kat odciął mu głowę. Dobrze, że udało mu się uratować część swojej drużyny przechodząc obok nich bez głowy. Historię tą czytałem chyba do przedwiośnia 1944 roku, do naszej ewakuacji, do Himmelpfort.
Oczywiście, o okolicy naszego domu też można wiele powiedzieć. Obok nas, na rogu z ulicą Bahnhofstraße (Kolejową) znajdował się Hotel Królewski Dwór. Pracownicy tego hotelu robili sobie chyba jakieś żarty z przyuczających się do zawodu praktykantów. Każdy nowy uczeń przysyłany był do naszego sklepu z zadaniem zakupienia "kaparów z ogonami". Z drugiej strony naszego domu znajdował się skład opału i wielka piekarnia, w której - jak mi się wydawało - dzień i noc wypiekano chleb dla żołnierzy garnizonu Arys.
Jeżeli wybierałem się do centrum miasta - Bronsartstraße od 1943 roku była moją drogą do szkoły - początkowo chodziłem jedynie lewą stroną ulicy. Po drugiej stronie było długie ogrodzenie, a za nim koszary. My mieszkaliśmy dokładnie naprzeciwko głównej wartowni. Idąc do szkoły przechodziliśmy koło poczty - trochę dalej widać było kościół pomiędzy wysokimi drzewami. Nie wiem, dlaczego kościół tak bardzo wbił mi się w pamięć. Wciąż widzę kazalnicę nad ołtarzem. Szczególnie fascynowało mnie malowidło na suficie. Jeszcze dzisiaj wyraźnie widzę wymalowanego, dużego, kolorowego ptaka.
Wiele lat później, w 60 rocznicę moich urodzin, znów odwiedziłem Arys. Podróż do starej ojczyzny sprezentowała mi Bruni. Byłem bardzo szczęśliwy, gdy znów zobaczyłem stary kościół. Pozornie wydawało się, że niewiele się zmienił. Tym większe było rozczarowanie, gdy weszliśmy do kościoła. W ołtarzu błyszcząca zimnym metalem Maria. Sufitowe malowidło zniknęło. Bardziej jeszcze, niż na widok domu rodzinnego, uświadomiłem sobie: tutaj nie jesteś u siebie.
Ojczyzna to przede wszystkim ludzie, z którymi jest się związanym - może także krajobraz. Ale domy, także kościół świadczą: to już nie jest twoje.
Wrażenie pogłębiło się, gdy spacerowaliśmy po Bronsartstraße - gdzie zabrała mnie Bruni i Manfred z żoną Heidi. Szkoła, poczta - znajome, a jednak obce. Nasz dom na Bronsartstraße był dziwnie osamotniony i wyizolowany. Hotel "Królewski Dwór ", ale także ogrodzenie naszego podwórza, spichlerz, ogródek - wszystko zniknęło. Wejście główne od ulicy i brama zostały zamurowane, zapewne w celu uzyskania większych pomieszczeń wewnątrz. Ze zdumieniem uświadomiłem sobie, jak bez emocji i jak praktycznym spojrzeniem mogłem to wszystko oceniać.
Tutaj mieszkają już obcy dla mnie ludzie - życzę im z całego serca aby byli szczęśliwi. Arys, moje miasto rodzinne, kiedyś był moim domem. Teraz mój dom jest w Wirtembergii. Tam też są ludzie, do których należę.
1.02.2005 r. Jürgen Peylo
|
|